Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Walery z miasteczka Zielona Góra. Mam przejechane 23558.70 kilometrów w tym 0.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.76 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 2487 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Walery.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Trzysta plus

Dystans całkowity:1473.70 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:68:18
Średnia prędkość:21.58 km/h
Maksymalna prędkość:70.60 km/h
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:368.42 km i 17h 04m
Więcej statystyk
  • Sprzęt Merida
  • Aktywność Jazda na rowerze

Cycuch Janowicki i Bojan Toporek

Sobota, 30 lipca 2016 · dodano: 09.08.2016 | Komentarze 10


Trasa: Łężyca - Zielona Góra - Zatonie - Studzieniec -  Mirocin Dolny - Kożuchów - Szprotawa - Leszno Górne - Trzebień - Bolesławiec - Brunów - Lwówek Śląski - Pławna Dolna - Golejów - Pasiecznik - Barcinek - Rybnica - Jelenia Góra ( zjazd z 3 przy stacji BP, ul. Mostowa, Os. Robotnicze, Drzymały, Wincentego Pola, za Orlenem w Łomnicką -  Wojanów - Bobrów - przy Karczmie Sądowej w prawo przez Bóbr - pałac Bobrów, Castle Boberstein,  w Trzcińsku w lewo mostkiem przez Bóbr, obok kościoła, w prawo przez mostek na Bobrze do ul 1 Maja, pałacyk Trzcińsko - Janowice Wielkie, do ul Kolejowej, w prawo :) - Miedzianka - Orlinek - Przybkowice - Marciszów - Kamienna Góra - Szarocin - Ogorzelec - Kowary (ul. Kamiennogórska) Kostrzyca - Mysłakowice - Jelenia Góra(ul.Sudecka,w lewo-w  Bankową, Jana III Sobieskiego, Podwale, Mostowa :), w lewo do 3 - Aleja JP2, na rondzie w prawo na 30 )  - Lwówek Śląski - Bolesławiec - Szprotawa - Kożuchów - Zatonie - Zielona Góra - Łężyca

Wpis w trakcie zmyślania... :) 
Z całą pewnością będzie zawierał słowa powszechnie uważane, a także te, na które trzeba uważać...

Trakt zmyślania zakorkowany, czyli kankana czas zacząć ;)

Ta dyskretna przejażdżka, pojawiła się w moim życiu zupełnie niespodziewanie, choć w głębi serca tkwiła z dawien pradawien... Początków tejże należy szukać w ukrytym pięknie ulicy Piastowskiej w... Szklarskiej Porębie :), którą to ulicę miło ;) wspominam. To tam po raz pierwszy zaliczyłem glebę jadąc pod górkę :)  Nie sztuką jest wyłożyć się na zjeździe, przy osiemdziesięciu kilometrach na godzinę. Zrobić to, pod górkę to już wyższa szkoła... :) Oczywiście wolno kiełkująca ma miłość do podjeżdżania, także przyczyniła się do tej krótkiej w sumie wycieczki po coś. Po co? Po piwo, a raczej dwa. I tu pojawi się kolejny powód, a jak nie wyleczę lewej nóżki, to powód będzie pozwanym, który miał wpływ na to, że zamiast po świeży jod, pojechałem po browara, do browaru. Tym powodem, była konsekwentna i długotrwała prowokacja Trollkinga :) Na potrzeby opowieści, będzie występował w dalszej części jako Herr Cycuch Janowicki, sobie zaś nadam pseudonim Bojan Toporek :)  Naznaczenie to ma sens, którego wypadało by doszukać się w ramach zaangażowania emocjonalnego w przygody bohaterów. Sens geograficzny i ... korzenny. Z tą korzennością, to nie jestem w pełni  doinformowany i potraktuję wątek korzeni w odniesieniu do mnie samego, a tylko w części do Herr Cycucha  ;)

Dodatkowym bodźcem, który dopingował mnie do tej przejażdżki był TCR.  Ponieważ postanowiłem wirtualnie kibicować, to by lepiej wczuć się w klimat wyścigu, pomyślałem, że gdy ujadę się w górach(?), zaliczę choć jedną glebę i przejadę połowę trasy z kontuzją i chociaż czterdzieści kilometrów w ulewie, to fajniej będzie mi się kibicowało. To działa. Miałem zupełnie inne spojrzenie na wyścig po powrocie do domu :)  Jeśli w ogóle można w ten sposób określić, to owe spojrzenie było odrobinę bliższe temu co mogli odczuwać startujący w TCR zawodnicy. 

Do rzeczy:

Wyruszyłem wieczorową porą, tradycyjnie niezgodnie z planem, choć tym razem poślizg wynosił tylko osiemnaście minut - 22.18 w sobotę. Przez miasto jechałem spokojnie, na krótko, bo ciepło było (około 16 stopni) Przezornie zabrałem ze sobą długą bluzę i nogawki na wypadek jakiegoś lokalnego załamania pogody, którego najbardziej oczekiwałem za Jelenią Górą.  Na początek tuż za rondem Raculsko - Zatońsko - Kiełpińsko - Drzonkowskim wałnąłem sobie fotę  w cieniu drogi którą jechałem. 



Wprawdzie zupełnie nie miałem na to focenie ochoty, to dla dokumentacji przejażdżki było to dość istotne: jechałem bez GPS i właściwie bez licznika, choć ów, na kierownicy dyndał sobie wyświetlając od czasu do czasu COŚ...



To ostateczny dowód na to, że to ja...

W przeddzień przejażdżki, w piątek o 22.00 startował TCR i oczywiście musiałem kibicować od startu do późnych godzin nocno - popołudniowych. Poszedłem spać około 16.30 w nocy, po czym, po odpowiedniej reprymendzie Żony wybudziłem się w sam raz by zdążyć jeszcze na targ warzywny, bo dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie wtedy gdy mam ochotę kibicować, czyli nic nie robić, mojej Żonie do szczęścia potrzeba wspomnianych warzyw, pieczywa z ulubionej piekarni, a przede wszystkim kawy o poranku. I jak tu być zaangażowanym kibicem w takich niesprzyjających okolicznościach? :)))))

Do Kożuchowa nic się nie wydarzyło... Coś tam kropiło, ale to na pewno nie był deszcz :)


 
Tuż przed podjazdem zachciało mi się pić... ( a browar tak daleko ;) ) Przy okazji pstryk...
W Szprotawie nuda, to nie stawałem, bo i jeszcze przypadkowo z tubylcami się zadam i awantura gotowa - piątek, piątek... :))))
Tak sobie jechałem, jechałem, aż przed Kozłowem poczułem, że jednak założę bluzę, bo od Szprotawy lekko mżyło... Przy okazji pożarłem kabanosy i bułki... Miały mi starczyć do Jeleniej Góry, ale smakowały, to zjadłem wszystko z wyjątkiem jednej bułki :)




Przed Bolesławcem nad A4, znowu było mi ciepło... Może to przez lampy uliczne i neony stacji benzynowych...




Marianna, po tuningu odblaskowym może być ujeżdżana w nocy nawet bez świateł. Jest jak choinka. Choinka, to mało powiedziane. Jest jak najjaśniejsza choinka :)



Ciepło się temu misiu zrobiło, rozpinałem się coraz bardziej i już w samym Bolesławcu  jechałem ponownie na krótko...



O, przy tym znaku misiu się rozbierał... Właściwie, to mogłem przepękać te pół godziny, bo więcej czasu i energii poświęciłem na przebieranie niż straciłem w wyniku lekkiego wychłodzenia...



Dalej także niewiele się działo, bo noc jeszcze, a piątkowe pijaczki już dawno zarzygane spały po kątach...



Pałac Brunów herbu sztućce i leżanka...

W Lwówku Śląskim, wreszcie wpadłem na pomysł, by może jednak zobaczyć jak wygląda rynek :) Nie żałuję decyzji, choć trochę żałuję... :) Socjalistyczne pawilony kilkanaście metrów od bardzo zabytkowych budowli są po prostu niesmaczne, ale nie ma się co dziwić. W końcu to Lwówek, to nic że Śląski...  Niechże lwów będzie we Lwowie, a Śląsk Śląskiem. Bo to trochę tak, jakby pomieszać mydło z miodem i twierdzić, że ma właściwości regenerujące z zewnątrz i wewnątrz... Fuj...



Tablicę informacyjną jakiś pajac oderwał, lecz tylko tę po polsku spisaną. Czeskiego nie rozumiał, to bał się pewnie i na szczęście zostawił...Możliwe, że wnuk prawdziwego lwowiaka...






Uwielbiam takie budowle, zwłaszcza takie drzwi. Ciekawość moja wsparta działami wyobraźni, rozwala tajemnice wnętrza w pył, który wciągam niczym tabakę...



W Pławnej nocą przez drogę przebiegł mi taki jeleń... Cytując pewnego aktora: Mają rozmach skurwysyny... :))))))))
Kawałek wcześniej mroczne zamczysko wyobraźni :)



A jeszcze dalej moja ulubiona na tej trasie atrakcja :)



Tym razem podszedłem bliżej, by dostrzec datę: 1719...Coś tam jeszcze było napisane, ale zostawiłem sobie przyjemność odszyfrowywania na następny raz :)



Wgramoliwszy się nieśpiesznie pod górkę za Pławną, tak się rozmarzyłem porankiem, że ze wzruszenia zjadłem ostatnią bułkę :))))))



Pobuszowaliśmy z Marianną w zbożu...



...i zadowolenie na gębie jak ta lala... :)



Od tego miejsca czekały na mnie zjazdy, a tylko czasem podjazdy :) Aż do 30 w Pasiecznikach...




Ruch na trzydziestce był dziwnie duży, wobec tego zdziwiłem się bardzo ;)





Na samym szczycie :) Dumny i blady: Bojan Toporek





I teraz się zacznie... Ty Cycuchu Janowicki! Ty, Ty, Ty... Wołku! :)))) Jak mogłeś prawdziwego Bojana wpuścić na taką minę!? Że niby tylko lubuskie z bruku słynie? O, nie! Nie tylko! :))) Aż mnie toporek bojanowski zadzwonił ze złości w trzewiach... :)



I jeszcze, ta nazwa: ulica Drzymały! Żaden prawdziwy bojan, a zwłaszcza toporek nie przejdzie obojętnie wobec powyższych okoliczności :)



Na dowód poniżenia Wielkiego Polanina (1.89m, 97kg ) na  nawierzchni niemiłej, to oto zdjęcie przedstawiam...



Z rozpaczy, aż na główkę chciałem skoczyć z Łomnickiej ulicy do kanału, ale wody w nim niet... ;)



To ciągle jeszcze nie góry...



Przez chwilę miałem wrażenie, że na tym moście stoi Rudy 102... 



To zdjęcie (powyżej), podoba mi się najbardziej... Taka historia znikania...



Pałac w Łomnicy - bardzo ładny park, objechałem go także z drugiej strony i jest niezły. Bardzo niezły. Mimo upływu czasu - stylowy i z charakterem.



Tanio potnę to zdjęcie na 3000 elementów jakiemuś miłośnikowi puzzli ;)



Tak, tak... Szklane oczka... Trudno by były inne, jak od półtorej nocy nie zmrużyły się...

Pałac w Wojanowie przemilczę, bo mierzi mnie przerabianie zabytków na centra konferencyjno - biesiadne. Żenada, jakich w dzisiejszych czasach wiele. A materia tego obiektu ma bardzo duży potencjał. Może to Lwówek Wojanowski jest, a nie Schyldauwe. Coś mi się zdaje, że gdyby tak nazywała się ta miejscowość, a nawet niechby był to Szydłów, to pałac lśniłby w okolicy, że hej... ;)

Za to Bobrów zbiera u mnie niemal najwyższe noty. Nic więcej nie napiszę, bo byłbym nieobiektywny. Dodam tylko, że to wspaniale miejsce...






Ale najlepsze czai się po prawej stronie tego pałacu ;) Jednak ze względu na cygański kicz trącący z tegoż najlepszego nie zamieszczę zdjęć. Kicz, nawet starodawny, to jednak dalej kicz.



Bujałem się tak powoli wzdłuż Bobru, raz z lewej, raz z prawej jego strony. Dzięki uprzejmości Trollkinga vel Cycuch Janowicki, a zwłaszcza stworzonej specjalnie dla mnie mapie ( za co serdecznie Ci dziękuję), kilka rzeczy, zjawisk i innych takich zobaczyłem, a innych nie ;) Jedno jest pewne: jadąc wzdłuż rzeki na pewno nie zginę, nawet jeśli pojadę jakiś kawałek po swojemu :)



Te dwie niepozorne jamy, to numer trzy tej przejażdżki Waliło z nich taką przedziwną spalenizną, że aż stanąłem i zaglądałem o co komą. Obecnie są chyba garażem, ale kiedyś mogły to być piece... Hm... Sprawdzę to. Bo może jest to siedziba jakiegoś karkonoskiego diabła ;)



Trzcińsko i pałacyk, chyba myśliwski. Taki zwykły, jakich wiele... Bardziej mnie kręciły te piwnice... Więcej w nich emocji.
Gdy dojechałem do Janowic Wielkich, nieco na przekór inaczej niż wskazówki Cycucha Janowickiego, a trochę z powodu objazdów w Trzcińsku(?), które spowodowane były remontem drogi błyskawicznie zrozumiałem dlaczego młodzież wieje stamtąd gdziekolwiek. Janowice Wielkie, to jakby ichniejsza wersja popegeerowskiej wioski  z wszelkimi konsekwencjami z tego faktu płynacymi :( Pod Dino byłem za pięć ósma. Pewnie od za dziesięć, czekali już tam lokalni winiarze tanich szczepów... :( Szkoda, bo dookoła same górki :)  Rozejrzałem się z delikatnym przerażeniem i polazłem po drugą drożdżówkę i jeszcze dla pewności jakieś batony do kieszeni, na wypadek gdybym się zgrzał podjeżdżając do...



Coś mi nie pasowało: Browar przede mną, a strzałka pokazuje, że w lewo... Zniknąłem na krótko w krzakach, by sprawdzić, co i jak. Taka historia! Niestety...  Browar jest w lewo... 
Ponieważ, współcześni piwowarzy sprzedają piwo dopiero od dwunastej, musiałem coś wymyślić, by do domu nie wracać bez piwa :)  Zajrzałem przez szybkę, zajrzałem do ... kuchni, gdzie przemiłe dziewczyny zaspokoiły mnie podwójnie ;) 

- A jakie by pan chciał to piwo???
- Jeśli to możliwe i nie nadwyrężam uprzejmości Pań, to wolałbym Cycucha... i może jakieś rude na deser... yyyy... Rudawskie... :)

Ale i tak najweselsze miało dopiero nastąpić :)

- Pan, to chyba dużo jeździ, bo ta opona łysa jest...
- Nieee... Czasem tylko idę na rower, jak mi się zachce...




Ponieważ, browary w plecaku już tkwiły, spojrzałem w dół raz, spojrzałem w dół drugi raz i... pojechałem do góry zwiedzić rejon...


















Okazuje się, że i mój aparat ma serce i ze wzruszenia obiektyw zaszedł mu mgłą historii...









Trochę pokręciłem się po okolicy... Wpierdoliłem ze dwie garście słynnych, napromieniowanych malin miedziańskich, przejechałem spory kawałek w dół, starą drogą do Ciechanowic, blisko linii kolejowej, po czym wróciłem pod gospodę Schwarzer Adler i ... smutny zjechałem w dół, w stronę Janowic Wielkich. Nie było łatwo wyhamować na dole, a po drodze, przy jednym z wyjazdów leśnych, koło mi się proroczo uślizgnęło ;) Ponieważ Cycuch Janowicki polecał mi podjazd do Miedzianki, a nawet ciekaw był, co o nim sądził będę, to teraz, z tego miejsca, napiszę, że fajny jest, a uczucie me do niego jest obecne, zwłaszcza w kolanach, choć delikatne :))))) Pierwszy wjazd był rekreacyjny, bo wiadomo: zwiedzanie, piwo, panienki... ;) Oj, pomyłka... Panienki, piwo, zwiedzanie... Zaś drugi, pseudo-sportowy, na raz. Od tablicy Janowic, do drugiej tablicy...



No niby nic takiego, a frajda nieziemska :) Za tym znakiem przygoda dopiero się rozpoczyna... :))))))))
Podniecony widokami, spocony do granic akceptacji podjazdem, spoglądam sobie beztrosko w lewo, podziwiając rudawską, przepiękną panoramę, aż tu nagle... Jeb!!!!  Zaczynałem się już rozpędzać, zjeżdżając z Miedzianej Góry... A jednak duch historii nie dał mi spokoju... Chciał, bym także zniknął? Po dość długim leżakowaniu na czarnym dywaniku, wpadłem na genialny pomysł sprawdzenia, czy żyję, a następnie sprawdzenia, czy żyję w jednym kawałku... Jednak miałem ważniejsze sprawy na głowie. Delikatnie wygiąłem prawą rękę do tyłu... Plecak suchy, piwo całe... :)))) No to teraz mogę wstać!  Obejrzałem rower i z niedowierzaniem stwierdziłem sobie głośno...  urwa!!! ja...dolę!!! ...jeba... mać!!!, że jednak mam zajebisty rower, bo tylko się poobijał :))))) Trochę trwało nim się ogarnąłem, bo ustać na nogach nie bardzo mogłem i to początkowo mnie martwiło. Ale, że wcześniej nażarłem się cudownych rudawskich malin, moc wróciła i...  po około 30  minutach pojechałem dalej... W tym miejscu dodam, że tylko złamanie, albo coś bardziej, mogło by mnie powstrzymać przed dalszą zabawą w rowerzystę...



Märzdorf - Marciszów i fragment węzła kolejowego, którym wielu więźniów do Miedzianki mknęło... :(







Kamienna Góra, to miejsce moich młodzieńczych harców ;) , a gdy ujrzałem znaki na Raszów, to uśmiechnąłem się z politowaniem nad...  Przewożenie bomb lotniczych, w bagażniku samochodu, to zaiste ekscytujące doznanie...






W okolicy Kowar zbierały się gęste chmury, a to oznaczało, że i nade mną także :) Kontuzja, była niemal niezauważalna, o ile nie zsiadałem z roweru, bo wtedy nie byłem w stanie ustać... Ciekawa perspektywa, jechać, jechać i jechać. Nie lubię tak, Zatrzymuję się kiedy chcę i gdzie chcę, więc cierpiałem :) Dość karkołomnym wyczynem było wsiadanie na rower, a zwłaszcza obciążanie lewej nogi... Ale co? Ja nie dam rady? :)))))))) Bojan Toporek miałby dzwonić do domu po transport?  Nic z tych rzeczy :)




Gdy wjeżdżałem na Przełęcz Kowarską, wiało już porządnie i czasem popadywało. Zaswędziało mnie w mojej główce, by jeszcze skręcić w lewo na Okraj, zawrócić i później, skoro jeszcze nie pada ruszyć na Karpacz, jednak po telefonie do Małżonki głos rozsądku ( jej rozsądku) przekonał mnie, że do domu i tak jeszcze jakieś 180 km, jak nie więcej, więc warto przełożyć ten pomysł na inną okazję :) Tak, też zrobiłem. Zasmucił mnie parking na przełęczy. Śmietnik i szczalnia pokrzaczna... Eh... A dawno temu, człowiek mógł tam coś zjeść, potańczyć... Eh... Lwówek Kowarski...



Coś tam grzmiało, coś tam nawet dyskretnie pokapywało, a ja wystraszony, obolały :)))))) zjeżdżałem sobie w stronę Jeleniej Góry, by tuż przed nią wpakować się na jakąś niewyszukaną dróżkę rowerową ;)




Na trzydziestce ruch był porażająco intensywny, zapragnąłem więc zniknąć z niej możliwie szybko, mimo, że lewa nóżka niezbyt mnie wspierała... Dopiero po podjazdach za Pasiecznikami sfociłem samicę białej krowy z młodym :))) A tak, na szczęście :)



Do trzydziestki w Pasiecznikach wybornie się zjeżdża, oj wybornie. Niestety dziś w drugą stronę musiałem się trochę namęczyć, bo lewa noga już nie działała... Skończyła się tuż za Jelenią Górą :(

Przed Pławną, za dnia:



Nie za bardzo chciało mi się robić zdjęcia, bo wiązało się to z koniecznością zsiadania, a zwłaszcza wsiadania na rower, co niestety było dużym wyzwaniem... W Pławnej zjechałem nawet na dróżkę rowerową i jechałem nią aż do Lwówka Śląskiego...








W Bolesławcu, niedaleko dworca autobusowego, dostrzegłem kebabiarnię ;) Pomyślałem, że gdy wciągnę takie coś, to lepiej będzie mi się jechało. Nic z tych rzeczy... Pan o posturze niewyrobionego ciasta na pizzę zaserwował mi kebab, którego jedynymi składnikami było mięso i frytki... I teraz slowa, które wypadało by pomijać... Kurwa! Co za palant! W taki oto sposób postanowiłem, że w Bolesławcu nie będę się zatrzymywał, bo nie ma po co... Ceramikę mogę zamówić w necie, wiadukt kolejowy mi zbrzydł...
Ot, taki Lwówek Bolesławiecki...
Pod poniższym znakiem miałem swój własny znak... zapytania ;) Noga tak już nakurzała, że nawet włóczenie jej w espedzie było uciążliwe i nieprzyjemne... Czyli, był to tzw. kryzys :)))) Ale że, to nie pierwsza taka Brygada Kryzys, jakoś się ruszyłem i powoli przyzwyczajałem się do jazdy w deszczu od okolic Szprotawy...



Jako, że dzieckiem szczęścia jestem nie od dziś, to właśnie dziś Matka Natura przekazała mi kolejny szczęśliwy los...Lać zaczęło dopiero przed Kożuchowem i co najprzyjemniejsze, zaczęło mi się dobrze jechać, choć już do samego domu tylko jedną nogą...:)
Bojan potrafi! :)))))



A wszystko to, po to. :)))))))))))))



Na zakończenie kilka naciąganych statystyk:

Dystans: Z całą pewnością powyżej 380 km, być może nawet 400, a może i ciut więcej, jednak nie sprawdzam, bo mnie to po prostu wali...
Temperatura: W gruncie rzeczy w sam raz.
Co jadłem: Pamiętam, że kabanosy, bułki, obrzydliwy kebab, lajony, trzybity. Nie pamiętam ile.
Co piłem: Heh... I tu będę dyskretny. Wodę i colę lub pepsi. Ile? Sporo.
Jak szybko jechałem: Nie wiem, raczej nie za szybko. Tzn. do Jeleniej Góry dość żwawo, ale od Miedzianki już nie bardzo :)
Jak długo: I tu jestem w stanie precyzyjnie, co do minuty podać czas: wyjechałem w sobotę o 22.18; do domu wróciłem o 19.07 w niedzielę.







Kategoria Merida, Trzysta plus


  • DST 366.30km
  • Czas 15:13
  • VAVG 24.07km/h
  • VMAX 70.60km/h
  • Sprzęt Merida
  • Aktywność Jazda na rowerze

Woreczek świeżego jodu w górach? No co Ty najdroższa...

Sobota, 21 maja 2016 · dodano: 22.05.2016 | Komentarze 4



Staropolskim(?) zwyczajem, zacznę od początku, czyli, a więc było to tak:
W domu, stuletnie zapasy soli morskiej są na wyczerpaniu, a więc ;), ktoś musi zadbać o zajęcie dla przyszłych pokoleń urologów i ich kolegów z branży - nefrologów. Było losowanie i padło na mnie :) Ale, jak zwykle ociągałem się serdecznie i dyskretnie, aż tu nagle...

Jedziesz po tą sól czy nie?
No dobra... Pojadę... Niech Ci będzie...
Ale w sobotę masz wrócić! Sól jest mi potrzebna do ogórków!

Hm, jak to zrobić... Szybko, to i tak nie dam rady, bom leniwy. Autobusem też nie bardzo, bo jak będzie kontrola bagaży, to cały zapas soli szlag trafi, gdy służby uznają ją za narkotyk... :)  Samochód może zardzewieć, to lepiej nie... Jest!!! Przecież jest sól himalajska, to pewnie jest też sól karkonoska. A nawet jeśli nie, to kupię sól himalajską w Karkonoszach, bo blisko, no i zdążę wrócić do sobotniego wieczora, kiedy to małżonka rozpocznie wielką akcję dosypywania soli morskiej do ogórków lądowych... 

O, ja biedaczysko! O, ja nieszczęśliwy! Sam, w ciemną noc... ;)

  Miałem wystartować o 22.00 :) Blisko półtorej godziny udawało mi się ściemniać Małżonkę i gdy już prawie zasypiała ( a ja radośnie podrygiwałem, że może nie będę musiał jechać... ) niespodziewanie ryknęła: Ty wiesz która jest godzina!!!??? O której miałeś jechać!!!??? Ruszyłem więc ;) z oporami około godziny 23.30 (jakoś tak). Warunki pogodowe były doskonałe - minimalne zachmurzenie, wiatr umiarkowanie silny, czyli nieprzeszkadzający i jasno, bo księżyc tak świecił, jak najlepsze reflektory stadionowe. Bez krzty przesady można było jechać bez świateł! Ale są jeszcze polskie drogi, które niestety wymagają dodatkowego inteligentnego(!!!) doświetlania :) 

Dwudziestka siódemka do Nowogrodu Bobrzańskiego minęła mi nadspodziewanie spokojnie i dość szybko. Naprawdę trzeba być ciaptakiem, by tego kawałka nie przejeżdżać stosunkowo żwawo. Asfalt bardzo dobry i jak nie ma śmierciodawców obok, czyli w nocy :) jest na niej baaardzo miło...
 



Żagań, mimo różnych historycznych akcentów mnie nie interesuje ze względu na okoliczność stacjonowania w nim poradzieckich jednostek wojskowych. Takie miasta są kulturalnie(?)specyficzne... ;) Osobiście mówię im serdeczne wypier...alać ode mnie jak najdalej... Krosno Odrzańskie też... :))))

 



A przy wjeździe do Iłowej remont... Wreszcie :) Wprawdzie to światło ciemno oliwkowe, to drugie, w tle - żółte oznaczało chyba, że zaraz będzie zielone trawiaste :))))





Dalej nic się nie działo. Ciemno, czyli jasno. Pusto,, czyli dwa samochody na krzyż...





Mój ulubiony ostatnio niebieski szlak, mocno wieczorową porą :)





Na moście, wiadukcie, kładce nad linią kolejową w Węglińcu ( w okolicy) :)





Mniej lub więcej księżyc, tak właśnie rozświetlał noc :) Rewelacja!!!
A nad ranem tak... Właściwie, to warunki był takie, jak w czasie najkrótszej nocy w roku :) Niesłychanie jasno...





W Lubaniu przecinałem trzydziechę, której serdecznie nie lubię bardzo... ;)





No i chciało mi się spać :)))) A zdjęciu, to nawet obraz ze zmęczenia i senności się rozmazał :)





Gdzieś między Lubaniem a Leśną...





W leśnej na mostku spotkałem wracającego ;) do domu Jegomościa, który tak oto zagaił przyjacielsko:

Fajnie tak rano pojeździć! Jeszcze nie jest gorąco...
Pewnie! Samochodów jeszcze nie ma...
No... 





Nagle poczułem chleb! :)))))





Lubię Leśną, bo... nie mogę powiedzieć, ni pisać dlaczego... Wystarczy, że lubię...





Kraty...Wszędzie kraty... Dobrze, że chociaż na orlenach toalety nie są zakratowane... Co za kraj(?)!







Jak mawiał pewien dziadek: Widoczne wejścia są widoczne, a niewidoczne - niewidoczne. Tyle!!! ;)






Tablica upamiętniająca więźniów, którzy zginęli zupełnie niepotrzebnie - sfinansowana za unijne(czyli, czyje? ;)) pieniądze. Taki niewesoły żart historii...





Zacząłem się domyślać, że te czarne pofałdowania horyzontu, to składowiska soli morskiej, czyli karkonoskiej :) No to pojechałem w tę stronę :)






Zamek Świecie... Przed jednym z przydomowych ogrodów ujrzałem drewnianą tablicę z napisem: Znaleźliśmy swoje miejsce na świecie.

Historia pełna emocji, albo emocje ukryte w historii Poruszyło mnie to bardzo... Poruszył mnie także podjazd w tej wiosce (a może tuż przed lub tuż za - nie chce mi się sprawdzać)  Dość wymagający, a zwłaszcza dziurawy :)










Ktoś, coś tam remontuje! I to na poważnie! Brawo!!! To niebywale budujące zjawisko!!! :)))))





Znowu ujrzałem solne kopce. Tylko w którym jest sól morska??/





Relacja bez selfie, to nie relacja :) Ta jest szczególna, bo raziły mnie promienie gamma ;) W tych okolicach, to nic szczególnego;)
Ale dla podniesienia dramaturgii przejażdżki, warto o tym wspomnieć :)))





Poniżej znak, że dojechałem do... Słynna Sowa ze Świeradowa :))))))





Wjechałem do Świeradowa, zdroju , a jakże i zainteresowałem się ulicą Górzystą :) W końcu znajome miejsca są jak magnes neodymowy... Na drodze dedukcji średnio zaawansowanej wydedukowałem, że gdy wjadę ulicą Górzystą na sam szczyt zjawiska przyrodniczego od którego to wzięła swą nazwę, to dotrę do najświeższych pokładów... Tak!!! Soli!!! :)))









Dotarłem do kresów ;) asfaltowych, dalej do leśniczówki szutrem...
Niestety, droga tak okazała się Drogą dla Prawdziwych Kozaków. Ja nie jestem obuwiem, więc zawróciłem, no bo jakże mógłbym inaczej ;) W nagrodę popatrzyłem sobie na strumyk:





Popatrzyłem też tu:





A nawet spojrzałem raz jeszcze... Nie... Tam, to ja już nie wjadę... A z całą pewnością nie muszę :)))))





Po czym zalogowałem się na krzesełkach przed sklepem i lubieżnie nasączyłem organizm bakteriami coli... Informacja dla Rodziny: tekst o coli jest tylko zamierzoną fantazją podmiotu delirycznego i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. 





Ilekroć tędy przejeżdżam ;) zdjęcia robię niemal w tym samym miejscu. Nie wiedzieć dlaczego... Za to historia dobrze wie. I wystarczy... :(





Rozdwojenie jaźni, spowodowane tabliczką z informacją dla debili...







No... Niby miałem jechać do Karpacza, bo tam większe górki, to i sól łatwiej zdobyć... Do Szklarskiej też, ale po drodze przypomniało mi się, że mógłbym jeszcze pojechać gdzieś indziej :) Na Zakręcie Śmierci skręciłem w tę właśnie stronę :)









Tu, to przynajmniej widzę analogię do mojej drogi do szkoły. Też pod górkę :))))





Podjazd do Szklarskiej od strony Świeradowa jest dość łagodny i dopiero tu zrobiło się temu misiu ciepło... :)))






Z cyklu suchary na każdą okazję:

Popatrz jaki piękny las!
Nie widzę, bo mi drzewa zasłaniają...





W rzeczywistości, od samego początku zamierzałem pojechać tu :) 





Dzięki biegłości w stosowaniu socjotechnik stosowanych, wkręciłem Żonie, że nasza Rodzina ma w sobie za mało soli mineralnych. W związku z tym, że Małżonka w odróżnieniu ode mnie jest Odpowiedziałną Mamą, zafrasowana, wymyśliła, że na pewno :) pomogą nam ogórki kiszone z solą morską. Ponieważ, zaginął ( oczywiście przy mojej pomocy) woreczek na świeży jod, to na drodze socjomechanizmów, o których nie będę pisał, bo to wielka tajemnica :)))) , jedyną opcją jawiła się przejażdżka po świeżą (tylko i wyłącznie) sól morską, czyli himalajską w Karkonosze :)





To zdjęcia osobiste... Z osobistą historią... Znam jednego jegomościa, który odkrył patent na dramatycznie szybkie wyczerpanie zapasów alkoholu w ciemnym lesie, w ciemną noc...  Otóż, wspomniany jegomość wymyślił sobie, czyli że sobie wyobraził, że...






W tym strumieniu :) płynie wódka i poszedł się napić :))))) Gdybym tego nie widział, to pewnie  za żadne skarby nie uwierzyłbym w takie brednie. Nie dość, że widziałem, to poczułem.W tym strumieniu naprawdę płynęła wódka :))))))))





Na Orlu zjadłem, popiłem herbatą z cytryną... W tym miejscu pozostawię Szanownych Czytelników w rozgoryczeniu. Nie wstawię zdjęć żurku, kiełbasy, najtańszego keczupu i musztardy jako atrakcji wycieczki :))) Nic z tych rzeczy. He,he...





Że niby miałem w planach zajrzeć do Harrachova? A może to nie były moje plany ? :)
Ja na drodze eksperymentu postanowiłem stoczyć się na dół, do Szklarskiej Poręby Głównej :)





Nie gnałem na złamanie karku, bo doświadczony dwukrotnie wypadnięciem z toru jazdy w krzaki, nie za bardzo pragnę bobslejowych emocji :) Poza tym technika mojej jazdy na zjazdach jest więcej niż skromna... ;) Za to wiem jaka jazda jest przed zjazdem :)))))








Podjechałem sobie ze Szklarskiej na Zakręt Śmierci. Lekko się zgrzałem ;), ale to dobrze, bo zjeżdżając z Jakuszyc nic niemal nie kręciłem  i  trochę mnie schłodziło :) Takie podjazdy są fajne :)  Zjeżdżając w stronę Świeradowa, natknąłem się na aero szoszona którego mijałem bez specjalnego wysiłku. Bawi mnie to bardzo i śmieszy. Koleś ugniatający jajka na górnej rurze z broda opartą o mostek, kolana wciśnięte między golenie widelca  i szprychy... Nic nie zastąpi dobrych piast (niepasteryzowany), jeśli chcemy stoczyć się szybko na sam dół... ;)

Pojechałem sobie przez Lubomierz, żeby się uśmiechnąć do samych swoich. Ups... To raczej nie sami swoi... W większości przyjezdni ze wschodu... I za ??? na moim ulubionym parkingu relaks, relaks... :)





Ukryte znaczenia vol. 2341:





Kraty w oknach, biała ściana, szyld(?) browaru... No co to za miejsce? Dom szalonego wariata! Pławna 9 :) 
Rewelacjny jest też zjazd z Pławnej Górnej do Pławnej ... Dolnej. Po remoncie, przez całą, długą wioskę zjeżdża się wyśmienicie. Podobnie wyśmienicie wjeżdża się :)


Motywu kratowego ciąg dalszy: Krata broniąca dzielnie dostępu do pola przed Szprotawą. Świetny patent, zwłaszcza tylko z jednej strony:))))

Aaaa... W Bolesławcu nuda. Dworzec autobusowy pusty, pod sklepem pijaczki, a ceramika też jakaś inna niż dawniej...
Niezbyt miło jedzie się z Lwówka Śląskiego do Bolesławca. Droga wąska, zniszczona i spory, a nawet duży ruch samochodowy ze znacznym zagęszczeniem debilizmu na każde przejechane sto metrów... :( Nie polecam tego odcinka. Jeśli nie trzeba, to lepiej tamtędy nie jeździć...



Z cyklu: Od niedawna bardo ciekawi mnie Kożuchów :)





Statystyki:

1. Woda - cztery butelki, nie pamiętam, czy duże...
2. Cola - mała - dwie
3. Drożdżówki - dwie ( tzn. pączki )
4. Rogal z musem palmowo-cukrowym aromatyzowanym - dwa.
5. Żurek - jeden.
6. Kiełbasa - jedna, w rzeczywistości jedna i kawałek, aby waga porcji się zgadzała :) 
7. Herbata - jedna.
8. Siku - cztery.
9. Kupa - zero.
10. Czipsy - jedna paczuszka.

Sól morską, czyli himalajską, tzn karkonoską znalazłem z tyłu kuchennej szafki,, po powrocie do domu. Mamy czym uzupełnić mineralność naszych organizmów. :)))

Trop:


Dche koniec.


Kategoria Merida, Trzysta plus


  • DST 354.00km
  • Czas 15:45
  • VAVG 22.48km/h
  • VMAX 65.40km/h
  • Sprzęt Merida
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kolejny Karpacz

Niedziela, 9 listopada 2014 · dodano: 11.11.2014 | Komentarze 2


Pewnego razu... :)

...niespodziewanie zadzwonił do mnie Kolega Paweł, z którym jakiś czas temu miałem przyjemność przejechać jego dotychczas najdłuższą trasę. Coś około dwustu sześćdziesięciu kilometrów.

Może coś pojeździmy? O! To jest pomysł! :) (Swoją drogą, jak spoglądam teraz na profil trasy, to kojarzy mi się tylko z jednym ;). Z legowiskiem Wiedźmy Ple Ple z Fraglesów...) Spodziewając się, że ambicje Pawła są nieskończone, wiedziałem, że będzie bardziej niż ostatnio, co bardzo mi odpowiadało, choć mojej kochanej i wspaniałej Żonie ciut mniej ;) Wyboru celu przejażdżki dokonał Paweł, mi zaś pozostało do ustalenia...którędy :) Padło na... Tak, tak... Spodziewałem się Karpacza i przez moment czułem się  jak Nostradamus. Czyli nie tak trudno jest być jasnowidzem, jak może się wydawać ;)

Wyjazd ustaliliśmy, po mojej korekcie na niedzielę, godzinę 22.00, więc mój trip rozpoczął się nieco wcześniej, jakieś pół godziny.
Ponieważ w niedzielę, obaj od rana zajmowaliśmy się z radością naszymi rodzinami, to dla sztucznego podwyższenia trudności dodam, że wyjeżdżając byliśmy już od co najmniej dwunastu godzin na nogach - to taka dygresja do amatorów amatorskich zawodów rowerowych, stękających, że lepiej wyruszać rano, albo wcześnie rano - jednak dla mnie nie jest to specjalnym utrudnieniem, przez co nie mogę się rozczulać nad tym, że chciało mi się spać i że było ciężko i takie tam dyrdymały... Nie pierwszej nocy i nie na takiej trasie :)

Na początku buzie nam się nie zamykały :) lecz gdy wilgoć z mgłą do spółki, zaczęły dawać się we znaki, bywało, że panowała cisza :)
Między Szprotawą a Bolesławcem mgiełka z lekka się ożywiła i...Heja!, bawmy się!... :) Szło nam dość żwawo, czasem może za żwawo, a przecież jak mawia poeta: powyżej dwustu, żarty się kończą ;) W związku z tym zasugerowałem, byśmy się nieco wyluzowali, wszak wokoło nie było żadnych kobiet, więc rywalizacja dwóch samców o nie wiadomo co, wydała mi się zupełnie nieuzasadniona :)
Jak się w drodze powrotnej okazało Pawłowi w okolicach Bolesławca, we mgle i przy około pięciu stopniach nie było do śmiechu i zaczynał jak mówił powątpiewać... Jeśli ludzkość przetrwała kryzys kubański, to wilgoć i zimno przy nim jest rozkoszą :) Dał radę i to jest fajne. Ja zaś wiedząc, że gdy robi się jasno i dzień nastaje  włącza się  we mnie tryb dzienny, który daje super kopa, cierpliwie czekałem na ten moment. Jazda w nocy uczy cierpliwości i pokory... :)

Przed  Jelenią Górą był najchłodniejszy fragment naszej ekskursji, ale akurat mnogość podjazdów i... zjazdów dość harmonijnie regulowała naszą ciepłotę, a momentami chłodniotę :)  A trakcją jednego ze zjazdów był niewidzialny w świetle tanich lampek, wycięty płat asfaltu :) Ale to przecież nic takiego, że drogowcy zapomnieli załatać kawałek szosy... ;) Rozsypała mi się jedna z tylnych lampek, za to moje pancerne koła po raz kolejny potwierdziły mą prywatnie osobistą teorię, że lekkie kilogramowe komplety kół dla zwykłego rowerzysty, są  zbędne, jak jak kijki do nordic walk w rękach gubiących kilogramy ludzi poruszających się w tempie winniczka... :)
W Jeleniej Górze, na stacji paliw, zalałem: najpierw lodowatą kolę, a następnie la caviorrę i na moje jak się miało okazać za czas jakiś nieszczęście Hu. Doga... To był gastro - błąd, i to nie ostatni tej wycieczki. Był później jeszcze mak srak i pseudosok z dyskontuj i kolejny szrot-dog. Nigdy więcej takich specyfików ;) ( a w plecaku miałem przecież magiczne  owsiano - miodowe kulki mocy ).

O Karpaczu nie będę się rozpisywał, bo mi się nie chce :) Karpacz jaki jest - każdy widzi :)

...że nie wjechałem do Pana Wanga. albo  na Przełęcz Karkonoską? Albo na coś tam jeszcze, nie wyłączając uliczki z tyłu hotelowego molocha, bodaj ulicy Szkolnej?  Od mojego pierwszego wyjazdu w góry wogóle minęło około pół roku, tym samym jako, że gen dziadka zobowiązuje i w myśl idei ,, Co!? Ja nie wjadę!?" :) rozczarowałem się dość sążnie... Wprawdzie zemściłem się na podjeździe w Szklarskiej Porębie, który za pierwszym razem ustawił mnie do pionu :), jednak jakiejś ogromnej satysfakcji specjalnie nie poczułem. Może jestem nieczuły, albo zimnym draniem?  :) Śmiem twierdzić, że jeżdżenie pod górkę jest miłe, ale mnogość zjazdów to dla mnie lipa. Chyba bardziej mnie kręcą długie podjazdy, takie naprawdę długie... :)

W drodze powrotnej - Karpacz był wszak celem - postój w mak-szicie, który zorał mój żołądek do cna. Oczywiście, że jadam fasty i foody, spijam bakterie koli, ale fasty i foody są domowej, doskonałej roboty mojej kochanej żony, bez różnych dziwnych chemicznych dodatków, a na pewno z ich maksymalnie ograniczoną ilością :) By nie nudzić, przez jakieś pięć dych nie istniałem :) Na jednym z przystanków Paweł zaległ na ławeczce, bo potrzebował kilku minut snu :) Na moje szczęście:) Bo, po jakże powszechnym zabiegu higienicznym, mogłem znowu jechać swobodnie i lekko :) I znowu kilka razy było:,, Piotrek, nie tak szybko" :) A ja obiektywnie rzecz biorąc nie jeżdżę szybko, ani jakimś tam kozakiem też nie jestem, bo... mi się nie chce :). Ot zwykły człeczyna-rowerzyna :)
Ponieważ, jak mi się wydaje, posiadam minimalną ilość kultury społecznej w organizmie, udawało mi się jakoś zwalniać do nie mojego tempa Jako że nie jechałem sam, raczej wypadało :) Po jakimś czasie i Pawłowi bliskość domu dodawać zaczęła skrzydeł, a może to tylko było pragnienie dotarcia do domu, nim gps się rozładuje :) Nie wiadomo, i właściwie obie motywacje są godne pochwały :)
Na koniec sprowokowałem dyskretnie porzebę podjazdu ulicą Kożuchowską, której finał przy byłym browarze był niemal... wyścigowy :)
Fajny, zupełnie nie planowany wyjazd :) Teraz chyba wybiorę się do Karpacza, tylko wtedy gdy spadnie tam śnieg. Martwią mnie tylko zjazdy.. Hm... ;)

Pojawił się też pomysł Pawła - przejażdżki do Zakopanego i z powrotem, z noclegiem. Kupuję tylko dystans, bo nie cierpię zakopiańskiej cepelii... ;)

Fotony:



Mglisty wiadukt nad A4 pod Bolesławcem w drodze do.



Klub Zdobywców Tablic :)



Paweł - Batman? :)




Widoczki z drogi doCieplic




Prawie jak wulkan... ;)




Kominiarka zaadoptowana na czapkę



Rekordzista: Najdłuższy przejechany dystans: około 350 km :) Oł je!!!

Kolekcja z drogi na Karpacz i karpaczański lans:) :
















I łamigłówka:

Do każdego z dwóch iglastych, najbardziej widocznych drzew przyporządkowany został jeden rower. Każdy rower posiada właściciela. Zadanie: wskaż brakujący element :)





W drodze powrotnej:

Skałki w Lwówku Śląskim przy niezłej, choć dalekiej od ideału drodze rowerowej :)




Uprzejma informacja dla uprzejmych, ewentualnych czytelników:

Zrezygnowałem z wpisów typu: wyjazd do sklepu, praca, trening itp... I cieszy mnie to niezmiernie :)














Kategoria Trzysta plus, Merida


  • DST 381.40km
  • Czas 16:13
  • VAVG 23.52km/h
  • VMAX 65.40km/h
  • Sprzęt Holownik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ot, tak...

Sobota, 3 maja 2014 · dodano: 04.05.2014 | Komentarze 6

Dobrym zwyczajem jest zaczynać od początku, więc i ja skorzystam z tejże możliwości...

Otóż:
Majówka to dziwny okres: Ludzie śmierdzą przypalonym tłuszczem wieprzowym, dzieci mylą węgiel drzewny z czekoladą, mamuśki spocone zalegają na kocach, tatusiowie zaś by nie popełnić błędów Pań chłodzą się bez umiaru... :) Jednak Natura w swej nieprzewidywalności bywa złośliwa, co w konsekwencji dostarczyć może czasami niepoznanych dotychczas wrażeń :) I to mi się właśnie podoba :) Wręcz mogło by to stać się moją religią, gdyby jakakolwiek mnie interesowała... 

Przygoda jaką sobie zaserwowałem, to pyłek, jakich o tej porze roku bez liku unosi się w czasoprzestrzeni... Pomysłów miałem tak dużo, jak często podlegały one modyfikacjom. A to chciałem zemścić się na Szklarskiej Porębie, a raczej zrewanżować się Jej, a to odwiedzić kolegę Szadoka majówkującego w Świnoujściu ( tak, tak... skojarzenie z BB Tour będzie w tym miejscu jak najbardziej zasadne ) , a to zbadać, czy południowa ściana Kościoła w Trzęsaczu nie stanowi zagrożenia dla zalegających poniżej na zimnym jak się okazało piachu młodych, gniewnych turystów, którym więcej rzeczy się wydaje, niż nie..., a nawet zbadać fakturę cegieł latarni w Kołobrzegu...

Ponieważ mój błogi blog jest zjawiskiem wirtualnie powszechnym, odrobina wyjaśnień: Niestetynaszczęście jestem w stanie robić cokolwiek, tylko wówczas kiedy tego chcę, bądź też gdy chce tego moja Żona :) Z drugiej strony, odurzony lekturą późnokwietniowych i  wczesnomajowych tras, a zwłaszcza kwestią wpływu wiatru na zachowania rowerzystów przy wyborze tychże, pomyślałem sobie, że sprawię sobie psikusa i zamiast z wiatrem pojadę pod wiatr, bo tak lubię. By nie wkładać tym samym kija w mrowisko dodam, że dostrzegam także przyjemności związane z jazdą z wiatrem... :)  Przyczaiwszy, że wiatr, będzie od morza ;), a po południu od morza radzieckego, i w związku z mizerną ( deszczową ) pogodą w piątek wariant przejażdżki do Kołobrzegu, zaczął mi się jawić nieco jako lot kamikaze... Ze Świnoujściem także się pożegnałem, choć nie do końca:

Pożerając pierwszą bułkę pod tym znakiem, nóżka zaczęła mnie świerzbić bardziej... Jednak w Domu obiecałem, że jadę zgodnie z trasą zapisaną w domowym kompie na pulpicie, że tym razem się nie pomylę. Ponadto czasu miałem mniej niż ta sztuczka wymagała, także nie tym razem...;) Ruszywszy, rozmarzony, z wiatrem w nozdrzach pomknąłem ciut pod górkę obok wylęgarni braci w Jordanowie, a raczej Paradyżu. Kiedyś były tu, niemieckie jeszcze kocie łby! Zjeżdżanie po nich w deszczu, to było coś... 


Chwil kilka później...
.

Jest kałuża, jest szczęście :)

Być może wybór trasy na odcinku Sulechów-Skwierzyna jest dość dziwny, ale uzasadniony: obecnie była DK 3 jest drogą gminną ze znakomitym asfaltem i  w przeważającej części szerokim poboczem. Na potwierdzenie: Między Sulechowem a Świebodzinem( około dwudziestu kilometrów), wyprzedziły mnie tylko! trzy samochody /w tym roku/ ;), a przecież nie jeżdżę zbyt szybko :)


Wiadukt  drogi S3 przed Międzyrzeczem i stara trójka poniiżej...



Ta konstrukcja dziwnie kojarzy mi się z Mostem Równości( bodajże) w Głogowie...

Początkowo chciałem jechać ze Skwierzyny na Drezdenko, jednak nie byłbym sobą gdyby zabrakło choćby ograniczonej improwizacji... :) Od Skwierzyny pojechałem odwrotnie niż planowałem :)



Las monitorowany...  Kamera w każdej szyszce i dzięcioły z mikro czipami... :)



Niebawem miałem doświadczyć niezwykłych dla mnie wrażeń, tego co uwielbiam w jeżdżeniu rowerem...







O tej porze roku, to niezwyczajna przyjemność jeździć tędy...





Auto lans podczas poważniejszego food party w Mc Shiskha...  

Dalej ciągle było fajnie... zadzwoniła siostra chwalipięta, że przejechała dziś dwadzieścia kilometrów. Rodzina, to rodzina, więc pochwałom nie było końca... :) W słońcu zrobiło się przyjemnie...j ciepło... Wątek temperatury pojawi się jeszcze, bo była ona, jak dotkliwie się przekonałem w domu, bardzo zmienna... ;)

A we Wronkach posiedziałem chwilę pod znakiem i tyle mnie widzieli klawisze czarno-biali :)



Robiło się coraz cieplej... ;)



... bywało nawet 12 stopni, nie wiem czy w słońcu, choć w tym miejscu ściągałem rękawki :)
W porównaniu z czterema stopniami przy wyjeździe, to było coś :)

Zacząłem się martwić, że serek, który zamierzam kupić w firmowym sklepie Czarnkowskich Zakładów Mleczarskich... yyy... zważy się i znacznie dociąży tylną oś... co przecież znacznie mnie spowolni, a ja, prawdziwy rowerzysta, muszę dbać przede wszystkim o doskonały wynik :) To właśnie powodowany tymi wynikami ze szczerym bólem serca kupiłem super baterię w niezbyt super cenie... ;) Pozostanie mi jeszcze dokupienie uczciwego GPS, bo telefoniczna aplikacja, jakiej jestem zmuszony używać to niezła oszustka :) Dla wirtualnego onanizmu rowerowego gotów jestem niebawem poświęcić się aż tak... ;)

Tuż przed Czarnkowem:



Z różnych widoków, ostatnio absorbują mnie dość znacznie... budowle sakralne.

Ta na zdjęciu, to raczej przykład infrastruktury budowlanej komercyjno - użytkowej. Z prawej strony za transparentem reklamowym, niewidoczna spora scena i krzyż, prawie tak wielki jak pomnik Jezusa w Świebodzinie. W sumie praktyczne rozwiązanie: w upalne dni w jego cieniu mogą znaleźć odrobinę chłodu pewnie dziesiątki, jak nie setki turystów. Ciekawe ile to kosztuje... Co łaska ? Starczy... Kamienne lub drewniane, często rozpadające się kościółki biją ten na głowę... I właśnie te skromne i dyskretne wręcz... lubię :)

Do Czarnkowa wiedzie fajny zjazd :) Robienie zdjęć było nieco ryzykowne ;) , a i przyjemność zasuwania z górki mogła by zostać znacząco pomniejszona :) Z tej frajdy zatrzymałem się dopiero na wylocie na Drezdenko :)



I teraz, znowu trochę o wietrze: Ponieważ, statystyki, bla, bla, bla... zaznaczę znacząco, że dopiero w tym mniej więcej miejscu wiatr przestał wyginać mi nozdrza do góry lub na boki... A ponieważ przygoda, to nie serial, czekał mnie niespodziewany obrót spraw... ;) Przez około 190 kilometrów wiatr z północy systematycznie mnie wychładzał, taka dyskretna kumulacja doznań. Wiedząc, że będzie dziś wiało zabrałem ze sobą jak przystało na prawdziwego amatora rowerowych przygód, prawdziwie amatorskie odzienie przeciwwietrzne, bo niby skąd u amatora sprzęt pro ;) 



Oto wspomniane ( taki rys historii zamierzchłej dającej się jednak ciągle we znaki ), pogniecione nozdrza...  choć lewy bark bardziej ;)

A tu... kryzysik :) Czy ktoś to zna ? Czy też jednak wszyscy są super twardzielami ? :) 



...kryzysik głowy, bo o nogi jestem spokojny :) Eh, gdyby tak mieć wyłącznik umysłu i czasem być bezmyślnym robotem... Można by jeździć wtedy tygodniami, miesiącami, latami... ;).

Zaczęło robić się coraz chłodniej, choć wcale nie przestawało wiać, lecz mimo to nie zakładałem jeszcze kurtki...

W międzyczasie gastro serwis tym razem na słodko :) ( wcześniej królowała śląska, kakao i kanapki ze.. śląską )

Aż tu nagle:


Dziwne, bo mając ten znak w głębokim poważaniu widok wydawał mi się zdecydowanie bardziej atrakcyjny :)



choć do wschodów Słońca, zachody jawią mi się jako tania ilustracja chińskich romansów dla samotnych panien w różnym wieku...

Na stacji benzynowej znanej marki, pożeram paskudnego super dużego hot doga. Co do ostatniej myśli mam jednak spore wątpliwości:
Nie był super. Nie był też duży. Z całą pewnością nie był hot, a zwłaszcza dog ;) Za to woda mnie nie rozczarowała :) Mokra i musująca...

Teraz coś o samochodach: Było ich trochę więcej, ale to taka pora i już. Jedynie odcinek przy wyjeździe ze Skwierzyny na Zieloną Górę, do podjazdu za wiaduktem, wskazane było być bardzo uważnym, wiadomo: Trzeba zdążyć do domu kota nakarmić, dzieci marudzą i i żona też więc spieszyli się niektórzy do swych drewnianych chatek... Ale wszystko w granicach polskiej normy. Dało się przeżyć. To tyle o samochodach :)

A później... Hm...



Obwodnica Międzyrzecza...


i węzeł z wjazdem na S3 południowym krańcu miasta.

Wcześniej między Skwierzyną a właśnie Międzyrzeczem przebrałem się od pasa w... he, he... górę, w suche rzeczy i mocno już rozpatrywałem założenie przeciwwietrznej kurtki. Między Międzyrzeczem a Świebodzinem znacznie się ochłodziło, bo termometr na stacji tej samej znanej marki pokazywał znowu cztery stopnie, tak jak kilkanaście godzin wcześniej gdy wyjeżdżałem. Kumulacja owiewania zimnym wiatrem przez pierwsze (drugich nie było :)  ) niemal dwieście kilometrów przyniosła mi wygraną... ;) Spore wychłodzenie. Szybki paskudno - słony gulasz, kawa o smaku niekawy i w drogę. Na zjeździe do miasta nieźle mnie z zimna wytelepało ;)  Mogłem posłuchać jednak Moni i wziąć cieplejszy zestaw. Ale nie! Przecież ja wiem, nie dość, że wszystko, to do tego najlepiej... W Sulechowie kolejna kawa, tym razem pijalna :) Martwił mnie odcinek między Odrą w Cigacicach a Zieloną Górą. Rzeka jest magiczną granicą, za którą wiedziałem, że będzie zimniej i to o wiele zimniej. Mi było już za zimno ;/  Najbardziej w głowie, choć i ciałem potrząsało już na boki niebezpiecznie... Wjazd do Zielonej to... podjazd, więc korzystając z uprzejmości nóg mych własnych rozgrzałem się na tyle by ostatnie marne kilka kilometrów było mi znośnie ciepło ;) czyli nie aż tak zimno, jak na zjazdach i płaskim :)

Dotarłszy do domu z ciekawości zerknąłem na termometr, bo od Świebodzina piekły mnie ręce:



Wniosek jest prosty: wszystkiemu winna jest temperatura, a nie moja nonszalancja... ;) 

To na tyle. A teraz kącik statystyk niemierzalnych, łatwych do uwierzenia:

Food:

kiełbasa śląska zimna - szt 3
Kanapki z kiełbasa śląską  - szt 4
Bułka z tą samą kiełbasą - szt 1
Gruszka - szt 1
Grzesiek - było ich trzech, czyści, bez czekolady.
Banany z wyprzedaży - szt 4
Hot koszmar max - szt 1
gulasz, bądź gulaszowa - szt 1
sól drogowa do gulaszu, bądź gulaszowej - 0,25 kg

Drink ;) 


Kakao Hand Made -2L
Cola - 5l
woda musująca :) - 1,5l
Kawa paskuda - jedna
Kawa znośna  - 2szt







  • DST 372.00km
  • Czas 21:07
  • VAVG 17.62km/h
  • Sprzęt Holownik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Po górach, dolinach... :)

Niedziela, 6 kwietnia 2014 · dodano: 06.04.2014 | Komentarze 3

Łężyca - Zielona Góra - Kożuchów - Szprotawa - Bolesławiec - Jelenia Góra - Cieplice - Sobieszów - Karpacz - Sobieszów -  Szklarska Poręba - Świeradów Zdrój - Lubomierz - Bolesławiec - Szprotawa - Kożuchów - Zatonie - Zielona Góra - Łężyca... 

Na początek...
A to się zdziwiłem gdy okazało się, że wpis jest zablokowany ze względu na konieczność weryfikacji jego autentyczności...Hm... Jestem na Bike Stats świeżakiem... :) To raczej większość zagadnień wyjaśnia, choć delikatne zażenowanie pozostaje...Rozumiem taką potrzebę, ale jednocześnie zniechęcenie mnie ogarnęło na myśl konieczności zainstalowania jakiegoś porządnego dżipiesa i pilnowania liczb :) Nie ma tego złego(?), które by dobrem nie mogło być... Mam teraz porządniejszą motywację do kupna zewnętrznej baterii do telefonu :) Idea przysłowia o wronach i krakaniu nie do końca mnie kręci, nie jestem wroną... Ale nauczę się krakać :) To tyle wstępem...

Do rzeczy:

Wpadłem na pomysł takiej przejażdżki pod wpływem pewnego komentarza na... Bike Stats, dotyczącego BB Tour :) Wyczytałem, że są cybordzy, a nawet Panowie Cyborgowie, którzy przejeżdżają tę trasę na dużej tarczy z przodu - za dużą przyjmuję tarczę od 52 zębów w górę, choć może być "tylko" pięćdziesiątka :) Ponieważ,  jak sądzę, człowiek jeśli mocno czegoś zapragnie, jest w stanie zrealizować większość swoich pomysłów, nie zdziwiłem się tym komentarzem jakoś bardzo. Musi to być niezły czad, zrobić coś takiego :) Ja zaś jako drobny rowerzyna podkręciłem się tym na tyle, że postanowiłem też pojechać w góry :) A co tam, blisko są... Niestety w żadnym rowerze nie mam tarczy od 50 zębów w górę, ba nawet 48 też nie ( Fagginem jeździ obecnie Sinio ninio ), więc nie mogłem zostać tanim kopistą podobnych wyczynów :) 

Pomysł drążył mi czachę od środy... Początkowo zastanawiałem się jak to zrobić, yyy... jak powiedzieć o tym żonie :) Nie rozwodząc się nad technikami manipulacji w małżeństwie :) wspomnę tylko, że w zamian zostałem zobowiązany do pomalowania przedpokoju, co zrobiłem w sobotni ranek, południe tudzież wczesne popołudnie :)
Udało się! :) Mogę zabrać się za szykowanie Holownika. Doprecyzowałem plan trasy, tak by Monia wiedziała gdzie mnie szukać, gdybym zaniemógł  :) Jak się później okazało plan planem... :)

Przeczuwając ;) , że w nocy, do tego w górach może być nawet chłodno, przywdziałem zimową kurtkę w której nie jeździłem w zimie ni razu... :) Nie lubię jej, bo jest w niej zwyczajnie za gorąco... Zawsze mi było ciepło w bieda polarze, a jak podmarzałem, to... wiadomo co :)  ( na pewno nie jechałem w stronę domu ). No i do tego noc cała i dzień następny i... niewyspanie mogło by nieco mnie schłodzić. Wziąłem, także nogawki, rękawki, bluzę ( tak tę bieda bluzę ) i kamizelkę. Wszystko się przydało :) 

Start nastąpił około 23.30, jeszcze w sobotę...
Krótki wieczorny lans przez miasto i w stronę Zatonia. Uwielbiam jeździć w nocy, bo nie ma wówczas takich ilości samochodów na drogach jak za dnia. Tak właśnie było przez całą noc :) Mam niestety alergię na debili za kółkiem i już nic na to nie poradzę :(

W Kożuchowie... dla potrzeb Bike Statowej dokumentacji  (cóż za przeczucie) zrobiłem jakieś lipne zdjęcia zamku - trochę techniki i człowiek, jakiś taki zagubiony się robi... ;)



Dalej do Szprotawy... He.. przed Szprotawą mijałem dwoje rowerzystów bez świateł, parę, a być może małżeństwo, choć kto wie. Byli niemal kompletnie pijani... :(

W Szprotawie pożarłem lubieżnie kulki mocy i chlapnąłem nieco kawocao cinamonium.Tu wyjaśnienie: Kulki mocy to ulepiona za pomocą rękawiczek do sprzątania toalet breja, składająca się z: płatków owsianych błyskawicznych, masła, cukru lub miodu i mocy sprawczej mej Żony :) Proste, smaczne i skuteczne :) 



Dalej na Bolesławiec i w Starej Olesznej postój... :) Ciut chłodno, a raczej wilgoć daje się we znaki. Delikatna korekta garderoby, kulki mocy i dalej :)
I znowu postój. Tym razem na wiadukcie nad Aczter Highway, pod Bolesławcem.

Kulki mocy, herbata grejtfjutowa :) i rozpoczyna się rejon dotychczas oglądany zza szyb samochodów... :)

Aaa... i jeszcze w Bolesławcu foto ;)



W Lwówku Śląskim, zacząłem odczuwać... że zaczynają się góry :) Przynajmniej widoki na to wskazywały :) Dopiłem Kawokao i w drogę, w ciemność... 

Coraz częściej używałem średniej tarczy z przodu, wszak nie jestem cyborgiem :) a gdy dojechałem do Pławnej, zwłaszcza Pławnej numer dziewięć :), niemal się poryczałem...

Dawno temu gdy Galeria była bardzo świeża, a ja byłem prawdziwym rokendrolowcem :) miałem przyjemność pograsować na scenie ustawionej przy okazji... już nawet nie pamiętam jakiej :) To był chyba taki mix miejscowych notabli, wszelkiej maści artystów i alkoholu przy okazji jakiegoś święta(?)... Widziałem już kilku kompletnie pijanych muzyków w różnych sytuacjach scenicznych, ale Sojka przebił ich wszystkich ;) Nie zmienia to faktu, że gdy był na scenie, to wszystko się zgadzało. Bez ściemy, pełen profesjonalizm. Ciągle nie mogę tego sobie przypomnieć... Może to otwarcie Galerii, albo jakiś jubileusz wczesny :) Szybki foton, gastro serwis i pod górkę :) Ponieważ plan zakładał, że będę też tędy wracał to wykonałem takie oto zdjęcia w świetle dnia:




Dalej było pod górkę, choć nie tylko :) Fajne zjazdy tam są :) Dużo wiatru we włosach :)

Idealistycznie podchodząc do sprawy, to w górach powinno być ciągle pod górkę :) Te zjazdy, to takie trochę oszukiwanie, bo gdy człowiek zahartuje ducha we wspinaczce, a nawet ciało od pasa w dół (w większości), zaraz kuszony jest lenistwem zjazdów... To dla mnie trochę rozczarowanie... Na nizinach jak się nie kręci... to się stoi :) Z drugiej strony na zjazdach, aż żal było nie docisnąć ;) Jak się okaże w Szklarskiej Porębie, dostanę to, czego oczekiwałem od tego wyjazdu... ;)

Chwilę przed Jelenią Górą, już o poranku postój... Czy to mgła, czy to ja widzę już wszystko jak przez mgłę... :)

No i jest :) Bezmyślnie pstrykam zdjęcie zielonego znaku, zupełnie nie z potrzeby serca...


Pierwotny plan uległ delikatnej przemianie gdy zobaczyłem tabliczkę  z napisem Uzdrowisko Cieplice... Miast jechać od razu do Szklarskiej Poręby i dalej do Harrachova  by wykonać pierwszy na świecie skok rowerem ze skoczni narciarskiej, wpadłem na sentymentalny plan zobaczenia miejsca, w którym dawno temu ojciec leczył nerki swe :) A że dalej były znaki na Karpacz... ;)

W międzyczasie postanowiłem najechać  Zamek Chojnik, ale nie znając dobrze terenu, obdarzony genem beztroski, postanowiłem, że skoro jestem w górach zrobię to, jak prawdziwy Emteb, w wersji terenowej na "chybił trafił " :) Na slikach doza emocji była odpowiednio większa :)  Jakiś impuls resztek rozsądku kazał mi jednak, po kilku ładnych uślizgach zawrócić... Zrosiwszy i tak zroszoną rosę, uczyniłem, to czym mnie impuls naznaczył...


W drodze do Karpacza...

Podjazd... Początkowo, nic nie zapowiadało, że ta górka będzie znacznie dłuższa od znanych mi przydomowych hopek... Trochę się wystraszyłem, bo jak tak dalej będzie, to yyy... no... tego... :) Poza nieudaną próbą kupna płynów w sklepie sieci Czerwony Owad Fruwający i kupnem karty telefonicznej  - miałem zadzwonić do domu, że żyję, jechałem z telefonem w trybie offline, by oszczędzać prąd dla Sports Trackera :) wjazd przebiegł spokojnie i bez emocji.
To była niestety prowokacja natury, która szykowała już na mnie bata za czas jakiś :) Jak to zwykle bywa w takich okolicznościach poczułem się pewnie, jak na górala nizinnego przystało ;) E tam, co to za góry... Przyjeżdża taki z nizin i luz... Jeden podjazd, drugi... Coś nie tak...
Mój dziewiczy rejs rowerem w jakiekolwiek góry i szyderstwo z podjazdów... Że męczą ? Że wyczerpujące ? Hm... Oj zbierały się czarne chmury nad moją butą i pychą, zbierały... :) 

Po dotarciu na szczyt...




...z górki na pazurki, w stronę Szklarskiej Poręby, czyli trochę z powrotem, lecz nieco inaczej... 
Na jednym z zakrętów lekko mnie zawiało, a raczej zwiało w stronę zacnych drzew :) I już zacząłem odtwarzać w myślach historię życia...  Jednak w trosce o środowisko naturalne, pomyślałem, że nieładnie jest  łamać takie ładne drzewa, chlapać krwią po skałach i... wyprowadziwszy Holownik z poślizgu pomknąłem dalej...Nie, nie... Zatrzymałem się, aby ochłonąć i sprawdzić czy faktycznie ciągle jeszcze jestem wśród żywych :)   Otarłem też sporo łez, i wcisnąwszy oczy, które wiatr zalogował mi do uszu w oczodoły, pomyślałem sobie, że to mogło być blisko mojego rekordu prędkości ;) Jako, że w Holowniku nie ma licznika, nie mogę tego precyzyjnie określić, a gipłesowi nie wierzę, bo już wiele razy ściemniał odnośnie prędkości maksymalnej. Ta nauka nie pójdzie w las...


To drzewo było dla mnie niezwykle wyrozumiałe... ;)  Jednak zjazdy, to zupełnie inna bajka niż jeżdżenie zimą po lodzie...

Wreszcie docieram do drogi na Szklarską. Przeczuwając, że żarty mogą się tu skończyć decyduję się na postój. W ruch idą cztery kulki mocy, słoik 0,7l przypalonego dżemu truskawkowego domowej roboty, którego nikt poza mną nie chce jeść i grejtfiut :)
Do boju! Do Szklarskiej wjeżdżam pierwszym wjazdem, ulicą Piastowską ( Szklarska Poręba Dolna)

i... tzw dynamiczny szok :) Staję przy węźle gazowniczym i ...


Nazwijmy ten stan mojego ducha niespodziewanym zaskoczeniem... Kolejna kulka mocy, dla nabrania werwy :)



Stawałem wiele razy...

 
...i gdy tylko nieznacznie nachylenie się "normalizowało" na rower i do góry :)



Chciałem górek, to je dostałem :)



Aż do początku zjazdu do Świeradowa Zdroju jazda odbywała się na przemian z wędrówką pieszą :)



Tuż przed nim postój i pomarańcza na pocieszenie ;)

 
Zjazd do Świeradowa też był celem przejażdżki, a inspiracją opis Wilka w relacji MRDP na Jego stronie... Miałem pecha. Wprawdzie było z górki, ale za to wiatr wiał pod górkę :) Po Szklarskiej, to i tak wielka atrakcja ;) Jeżdżąc po Szklarskiej Porębie, lekko się zgrzałem ;) Zmiana barchanów na lżejsze, a zwłaszcza suche i do przodu... Na sucho nabrałem chęci do pociskania z górki pod wiatr :) W międzyczasie napełniłem butlę wodą ze strumienia i ...  właściwie już od szczytu rozpocząłem odwrót w stronę domowych nizin... W drodze do domu było... inaczej. Zawsze jest inaczej. Moc inna, cel za plecami, choć nie zawsze - czasem dom bywa właśnie celem... ;)

Początkowo chciałem wracać przez Leśną z sentymentu  do znajomych którzy kiedyś tam właśnie mieszkali, później przez Lubań, Nowogrodziec do Bolesławca i dalej jak w opisie. Plan planem... :) Lubomierz, także odwiedziłem z sentymentu do okoliczności które kojarzą mi się z miastem festiwalu polskiej komedii filmowej. Wprawdzie przejeżdżając przez Lubomierz, nie było jeszcze godziny piętnastej, a na taką porę umówiłem się z żoną na kontrolny telefon, to korzystając z okazji napotkania taniego :) marketu przy wyjeździe na Lwówek Śląski i przerwy parówkowococacolowej zadzwoniłem... i rozładował się telefon... Wraz z nim możliwość dokumentowania przejażdżki do końca. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Specjalnie się tym nie wzruszyłem, bo najlepszy dysk twardy świata, na którym rejestruję swoje dane jest w mojej bani. Niestety bania, często jak się okazuje, nie jest w pełni kompatybilna z innymi urządzeniami odczytująco - przetwarzającymi...:( Cóż, bywa i tak :)

Pojechałem jednak przez Pławną i...








 ...dalej do Lwówka Śląskiego, gdzie skałki wyglądają ciut atrakcyjniej niż w nocy, tylko szkoda, że w około pełno śmieci ;)  dalej było bez emocji, ze sporym wiatrem w nozdrza, co akurat mi nie przeszkadza, a w tym przypadku wręcz sprzyjało. Nie mogłem zasnąć w siodle :) Pewien Ktoś pisze, że podjazdy trzeba polubić, albo odpuścić sobie jeżdżenie ( w kontekście miejscowości, po której często jeździ ), ja lekko przetransponuję tę myśl: wiatr trzeba polubić, a nie ciągle wypisywać tu i tam, że wieje, że wieje bardzo, albo, że wieje z boku... Wiatr jest składnikiem tlenu :) I tego się będę trzymał. 




 
Pojawiło się sporo podjazdów o których już dawno zapomniałem ;)  Później kolejne postoje relaksacyjno - dokumentalne...

Do Szprotawy  było nudno i jakoś tak długawo... Później do Kożuchowa i dalej też spokojnie. Wszak znam w tej okolicy niemal wszystkie asfaltowe trakty, a odległości odmierzam... zakrętami :) Na koniec, w Zielonej Górze wspomnień czar...

Łącznik ulicy Botanicznej i Wyszyńskiego... Jakby mało mi było dziś górek ;)



Ta wycieczka miała swój ukryty cel związany z dzikim pomysłem jakiego dopuściłem się całkiem niedawno... ;) Ponieważ ów pomysł naznaczony bardzo jest górami, więc było to takie rozpoznanie terenu. Jako rdzenny nizinniak, nigdy nie jeżdżący po górach, zwłaszcza po prawdziwych, nie boję się gór. Ani tych, ani też tych prawdziwych. Czuję ich moc, lecz nie czuję przed nimi strachu. No..., może poza zjazdami po bandzie ;) A co do podjazdu w Szklarskiej Porębie Dolnej: wrócę tam niebawem i wjadę na raz, aż do zakrętu na Świeradów, a właściwie aż do zjazdu do Świeradowa, tak jak lubię: całkowicie na siedząco. Hardkorem było by wjechanie tam z przyczepą pełną bagaży, z Laurką i jej Accentem przywiązanym do przyczepy :) Hm... To dopiero byłby rewanż na Szklarskim podjeździe. Pomyślę o tym, tym bardziej, że ominąłem podczas tej wycieczki Harrachov i Orle :) Być może przestoje podczas tego wjazdu spowodowane były właśnie lenistwem mojego tyłka, a być może to jednak ten podjazd pokazał mi miejsce w szeregu i nie ostatni raz  odebrałem lekcję pokory :) Sprawdzę to z całą pewnością...

Ponieważ wycieczka odbyła się w weekend nieco szydercza puenta: "Ja, uwielbiam ją"... :






Statystyka ;)

Rower:
Jeden. Holownik Race 2.0 wersja dalekobieżna. Dwa komplety oświetlenia, lecz tylko jeden łańcuch :)

Rowerzysta:
Jeden.

Doping:
Pudełko kulek mocy. cavocao cinamonium 1,5l. Herbata grejtfjutowa. Tanie kabanosy szt 4. Grejtfjut jeden. Pomarańcza też jedna :) Dwie bułki z niczym. Dwie parówkowe, też z niczym, tzn z niczego. Dwie low budget cola 1,5l  Full Aspartam Power ;)

Ostrzeżenia:
Jedno od żony: " uważaj na siebie"

Groźby:
Jedna, też od żony: " A spróbuj nie wrócić! "

Gumy: 
Dwie, miętowe, znalezione w lewej sakwie :)

Zagrożenia:
Jedno: zjazd  z Karpacza w stronę bodajże Przygórza albo Przedgórza... Co za różnica... przeżyłem :)

Straty:
Nadwątlone Ego w Szklarskiej Porębie i strata sporej ilości nerwów w czasie wspomnianego powyżej zjazdu... Nie od dziś wiadomo, że głupota kosztuje sporo... Mi się trafiła chyba jakaś promocja :)

Samochody:
Synteza nie wystąpiła :)

Radość itp.:
Nieskończenie wielka...

Część trasy zarejestrowana:



oraz to:
http://goo.gl/maps/ZzU6v

Część bez śladu gps dokumentują, mam nadzieję wystarczająco zdjęcia, choć wszystkim trudno będzie dogodzić... :( Googlowy trop odzwierciedla faktyczną trasę.Aaa... Czas wycieczki, to czas od momentu uruchomienia gipiesa :) do spojrzenia na zegar w domu :)
Mierzi mnie ciągłe gapienie się w licznik...